poniedziałek, 22 grudnia 2014

Trening ujeżdżeniowy

IMIĘ KONIA: Bullseye
JEŹDZIEC: Ruska
RODZAJ TRENINGU: ujeżdżenie
DATA: 10.12.2014r.
MIEJSCE: plac
WYSTĄPILI: Megan


Bull mieszka u nas od kilku tygodni i zwykle miewał treningi z Megan, dziś jednak to ja postanowiłam się z nim poużerać. Ogier dobrze mnie już znał i chyba nawet całkiem lubił bo często wyprowadzałam go na pastwisk i dawałam marchewki. Jednak nie uchroniło mnie to przez tradycyjnymi złośliwościami z jego strony przy czyszczeniu. Pokłapał zębami, więc spieszyłam się jak mogłam. Szybko założyłam błękitny czaprak i owijki w nieco ciemniejszym odcieniu, a potem już tylko siodło i ogłowie. Bullseye wyszedł z boksu machając głową.
- Idziemy na halę czy plac? - zapytała Meg, zamykając za nami drzwiczki.
- W sumie to na dworze nie jest tak źle, możemy pojeździć na placu.
Skinęła głową i ruszyliśmy. Konik trochę mi się wyrywał, ale daliśmy radę.
Na placyku podciągnęłam popręg, a wtedy nastąpiła kolejna próba ugryzienia mnie. Sprawnie wskrobałam się na jego grzbiet i ruszyliśmy na pierwszy ślad.
- Teraz uważaj na wodze i niech idzie żwawo. Gdyby co to mam palcat, dam ci jak będziesz potrzebowała – powiedziała rudowłosa.
- Mam nadzieję, że nie będę...
Od początku dawałam ogierowi jasne sygnały, że to ja rządzę i powinien zachowywać się grzecznie. Na początku nawet słuchał. W ciszy sprawdzał jak zachowuje się w siodle. Przez całe pierwsze okrążenie nie miałam mu nic do zarzucenia i właściwie myślałam, że może tak już pozostanie. Szedł fajnym tempem i w odpowiednim ułożeniu. Kiedy zjechałam na przekątną i oddałam mu trochę wodzy, by opuścił głowę zaczął się buntować. Wodzy praktycznie nie mogłam już odzyskać. Ciągnął je i stopniowo zwalniał mimo stukania łydkami. W końcu szarpnęłam mocniej i obraził się, bo nie zamierzał dojeżdżać do ściany. Miałam też wrażenie, że plączą mu się nogi i idzie jak pijany.
- On tak robi zawsze! - poinstruowała mnie Megan. - Nie daj się! Musisz być twarda.
Wzięłam głęboki oddech, ściągnęłam wodze i wypchnęłam go, dodając impuls. Na chwilę pomogło. Stukałam go wewnętrzną łydkę i działałam wodzami by dojechał do ściany. Bull niechętnie wykonał prośbę i trochę przyspieszył. Zaczęłam robić duże wolty, jednak koń nie chciał się wyginać i robił wszytko ospale.
- Ruska! Z nim trzeba dobitnie, kochana.
Nie lubię być aż tak dobitna... W każdym razie troszkę się zdenerwowałam, a Bulll natychmiast to wyczuł i sam nie wiedział czy powinien się ogarnąć czy zrobić się jeszcze gorszy. Dla własnego bezpieczeństwa wybrał pierwszą opcję, dzięki czemu zrobiliśmy masę ćwiczeń. Konik szedł żwawo i zaczynał się ładnie składać, przy czym powoli odpuszczał i uelastycznial się. Byłam stanowcza i ani na chwilę się nie dekoncentrowałam, wiedząc, że to może wszystko popsuć.
Zakłusowanie było śliczne, bo Bullseye cały czas chodził jakby energia miała go zaraz rozerwać. Pięknie ruszył do kłusa od delikatnej łydeczki.
Tempo było odrobinę za szybkie, ale pozwoliłam na to, by trochę się zmęczył. Zrobiliśmy po trzy okrążenia na każdą stronę, a później przeszliśmy do pracy nad figurami. Było bardzo dużo wolt, a ogier fantastycznie się na nich wyginał. Tak samo robił przy serpentynach. Najpierw robiliśmy delikatne brzuszki, ale kiedy trochę się rozgrzaliśmy zakręty stawały się coraz ciaśniejsze. Konik się rozkręcił, chyba przestał myśleć o dokuczaniu mi. Bardzo się zaangażował i widać było, że chce współpracować. Jedne czego wymagał to szybkie tempo, jeśli mu na to pozwalałam – był grzeczny i robił to, o co go prosiłam.
Zadziałam mocniejszym impulsem, gdy przecinaliśmy plac w poprzek, a później płynnie zwolniliśmy i wykonaliśmy ten sam manewr w drugą stronę. Po kilku metrach mocniej usiadłam w siodle, odchyliłam się i przycisnęłam obie łydki by koń się zatrzymał. Bull zrobił to po kilku krokach stępa, co nie było poprawne. Pewnie ruszyliśmy kłusem i dosłownie po dziesięciu sekundach powtórzyłam ćwiczenie. Wiedział już o co mi chodzi i ładnie wyhamował. Dla pewności zrobiliśmy to jeszcze raz, ale już po wykonaniu całego okrążenia.
W planach miałam także ćwiczenie z ustępowaniem od łydki. Jadąc w niewielkiej odległości od ogrodzenia zadziałałam pomocami i pilnując, by koń szedł w poprawnym ułożeniu, przejechaliśmy kilka metrów. Po jakimś czasie zmieniliśmy kierunek i wykonaliśmy to samo. Ale Bull zaczynał się denerwować, bo robiliśmy to wolno.
- Może galop? - zaproponowała Meg, a ja szybko to sobie przemyślałam.
Postanowiłam zrobić półparadę i dopiero później zagalopować. Tak też zrobiłam. Bullseye został przywołany do porządku i dał się ładnie wprowadzić na łuk, gdzie płynnie przeszliśmy do wyższego chodu. Ten koń jest jak fotel...
Jemu podobało się równie mocno, bo pozwoliłam sobie na dodanie łydek i przyspieszenie. Śmignęliśmy po trzy okrążenia na obie strony, a potem zaczęłam go wyciszać. Wjechaliśmy na dużą woltę, pracowałam nad zebraniem go i cały czas przypominałam wewnętrzną łydką o wygięciu. Koń poprawnie ustawił głowę, zaczął też aktywnie pracować zadem i przykładał się do treningu. Zmniejszaliśmy koło, dopóki nie odzyskaliśmy takiego spokoju, jaki towarzyszył nam przy ćwiczeniach w kłusie. Potem powiększaliśmy okrąg, ale zachowywaliśmy tempo sprzed chwili. Bullowi to się nie podobało, ale wyraził to jedynie poprzez pojedyncze bryknięcie, a potem zdecydował się odpuścić.
Kiedy miałam pewność, że jest OK, a wolta, po której galopowaliśmy jest wystarczająco duża – postanowiłam zmienić kierunek, przecinając tę woltę na pół. Była na tyle duża, że Bull nie miał z tym kłopotów, ale później nie mógł się odnaleźć i przez chwilę był bardzo niepewny. Po chwili powtórzyliśmy ćwiczenie. Poklepałam ogiera po szyi i zwolniliśmy do kłusa, po czym wjechaliśmy na ścianę.
Koń szedł szybko i składał się jak rasowy dresażsyta. Miał również wyjątkowo wysoką akcję kończyn. Chyba wszedł w ten stan, gdzie bardzo bardzo angażuje się we wszystko, co robi. Po tej chwilce przerwy zagalopowałam w narożniku i delikatnie przyhamowałam Bulla, gdy ten zaczął się rozpędzać. Wjechaliśmy na przekątną i na środku wykonaliśmy lotną zmianę nogi. Zaraz później zrobiliśmy to samo, ale liczba lotnych zwiększyła się do dwóch, dzięki czemu na pierwszy ślad wjechaliśmy kontrgalopem. Po okrążeniu zmieniliśmy stronę i nogę.
Właściwie przećwiczyłam z nim już wszystko, co chciałam, więc postanowiłam pobawić się jeszcze zmianą tempa i przejściami. Przez bite dziesięć minut zatrzymywaliśmy się z kłusa i z galopu, zakłusowywaliśmy i zagalopowywaliśmy, poruszaliśmy się chodami zebranymi i pośrednimi... Było całkiem nieźle i często chwaliłam ogiera za właściwe reakcje i dokładność podczas wykonywania prostych figur gdzieś po drodze.
Wjechałam kłusem na linię środkową i zadziałałam pomocami tak, by koń zatrzymał się w samym środku. Udało się, więc gdy tylko się ukłoniłam – przytuliłam się do jego bułanej szyi, puściłam wodze i porządnie wyklepałam go po łopatkach. Trochę się spocił, ale nie wydawał się być zmęczonym. Postępowaliśmy na prawie całkiem luźnych wodzach, a potem zeskoczyłam na ziemie, podwinęłam strzemiona i poluźniłam popręg.

Razem z Megan zaprowadziłam konia do stajni. W boksie raz dwa uwolniłyśmy go ze sprzętu i podarowałyśmy po jabłuszku. Chociaż pozował na prawdziwego szatana, w gruncie rzeczy był fajnym, kontaktowym koniskiem. Potarmosiłam mu grzywkę i domknęłam boks, by iść do masztalerki z ekwipunkiem.